Okolicznościowa rozmowa ze Stanisławem Pantelukiem z okazji Jubileuszu naszego bohatera.
– Czym, Staszku, w porównaniu do poprzednich dziesięcioleci jest ten Twój kolejny jubileusz - pewnym etapem, czy zwykłą datą?
– Chyba jeszcze z czasów stalinowskich odczuwam wyraźną niechęć do pompatycznych jubileuszy. Zresztą mój zegar biologiczny na pytanie, co do wieku, odpowiada mi różnymi cyframi (niższego, na szczęście, porządku), ale, co ciekawe – nigdy nie okrągłymi.
– Jak trafiłeś do swego zawodu tłumacza VIP-ów?
– Z tłumaczeniem jestem związany, od kiedy siebie pamiętam. Najpierw tłumaczyłem rodzicom, dlaczego np. coś zbroiłem, potem zacząłem tłumaczyć innym i innych. No, a jeżeli poważnie, to na drugim roku studiów polonistycznych w Wilnie skosztowałem eliksiru, jaki niesie ze sobą zawód przewodnika turystycznego, dorabiając do stypendium w młodzieżowym biurze „Sputnik”.
Potem związałem swe życie z jedyną wówczas w ZSRR Spółką Akcyjną „Intourist” i zaczęło się... Tłumaczenie przewodników w muzeach, cybernetyków w instytutach, koniarzy na stadninach i generałów na Wiecach Przyjaźni.
Potem były przeróżne atestacje, permanentne kursy podwyższenia kwalifikacji, a z czasem samodzielne oprowadzanie turystów z Polski po Moskwie, Leningradzie, Południowym Wybrzeżu Krymu, Kaukazie i wielu, wielu jeszcze pięknych zakątkach bezkresnego (wtedy) Kraju Rad.
Zimą ruch turystyczny, częściowo zamierał i wtedy „poligonem” stawały się najwyższe gabinety państwowe.
– Zapewne w swoich przygodach tłumacza VIP-ów zapamiętałeś kogoś najwięcej. Kogo i jak?
– Zapadła mi czemuś w pamięć postać małżonki E. Gierka, kupującej za dolary(!) w kijowskim antykwariacie naturalne korale.
Pamiętam też, z jak głębokim przekonaniem (kilkanaście lat temu) prezydent L. Wałęsa podczas oficjalnej wizyty na Ukrainę odpowiedział na podchwytliwe pytanie dotyczące Lwowa: „Proszę uwierzyć – przyjdzie czas, kiedy granica między Polską i Ukrainą przestanie istnieć i wtedy w każdej chwili Polak będzie mógł przyjechać na Łyczaków, a Ukrainiec np. do Chełma”.
|